Od początku... do teraz
: piątek, 7 stycznia 2011, 10:55
Mam nadzieję, że moja historia posłuży czemuś dobremu...
Odkąd pamiętam miałam długi i bolesny okres. W 2004/5 USG - podejrzenie endometriozy. W 2006 pierwsza laparoskopia, potwierdzona endometrioza. Laparo zniosłam dobrze, szybko wróciłam do siebie. W 2006 wyszłam za mąż, początek starań o dziecko. Endometrioza coraz większa, ale dało się żyć w miarę normalnie. W lutym 2008 druga laparoskopia. Zmieniłam lekarza, bo dotychczasowy okazał się niezłym konowałem lecącym na pieniądze. Na wizycie kontrolnej u nowego lekarza usłyszałam, że powinnam pomyśleć o innych sposobach zajścia w ciążę... te słowa oznaczały dla mnie, że mogę nigdy nie mieć dzieci. Na tej samej wizycie jednak lekarz stwierdził, że mam nieco rozpulchnioną macicę, więc na wszelki wypadek da mi luteinę, a za dwa tygodnie mam zrobić test... No i zrobiłam: dwie kreski!!! Szczęście, płacz i strach
Na usg poszłam w 6 tygodniu ciąży, zobaczyliśmy z mężem maleństwo... Do dziś mam łzy w oczach gdy to wspominam. Po wyjściu telefon do mamy by podzielić się szczęściem... Zaraz po wyjściu od lekarza zaczęły się jednak problemy: stanęłam na ulicy, a raczej kucnęłam, ból podbrzusza, było mi słabo. Taksówka, jazda do domu, ale tam nie na długo, pojawiła się gorączka, więc mąż mnie spakował i do szpitala. W szpitalu dostałam dożylnie pyralgin, antybiotyk, nospe itp. USG wykazało dodatkowo krwiaka w macicy przy dziecku, więc zagrożenie... Zaczęły sie wymioty, 2-3 razy dziennie, nie mogłam nic jeść. Moim głównym zajęciem był... płacz. Gorączka puściła i po 2 tygodniach wyszłam do domu, dostałam zwolnienie z zaleceniem siedzenia/leżenia w domu. Mam AZS i zaczęły się takie problemy ze skórą, że trudno mi je opisać: na ciele (najbardziej na twarzy, rękach i brzuchu) miałam sączące się i swędzące niemiłosiernie strupy (wiecie jak wygląda człowiek z trądem?) wielkości śliwek. Lekarze nie wiedzieli co ze mną robić, dostałam antybiotyk i sterydy. Zawroty głowy, wymioty, płacz, leki uspokajające i leki na serce (nie dawałam już rady nerwowo), sterydy, antybiotyki, zastrzyki przeciwhistaminowe, konsylia lekarskie, 5 razy w szpitalu, skurcze. Jak byłam w domu to zamiast w nocy spać, siedziałam w łazience i ryczałam, żeby mój mąż mógł spać choć trochę, bo musiał jakoś funkcjonować w pracy. Towarzyszył temu paniczny strach przed zostawaniem sama w domu, a niestety nie mamy rodziny w pobliżu. Strach o dziecko (czy przeżyje, a jeśli tak to w jakim stanie się urodzi po tych wszystkich lekach) był tak wielki, że dostawałam napadów drgawek, więc badali mnie także neurolodzy (odmówiłam zrobienia TK głowy). Mogłabym jeszcze długo opisywać ciążę, ale ciąża to tylko część historii więc nie będę. Dotrwałam (dotrwaliśmy). Urodziłam synka siłami natury w 38 tygodniu, na powitanie obsikał panią położną
Zmęczone i obolałe szczęście trwało tydzień. Po powrocie do domu dostałam krwotoku. Trafiłam do szpitala i na stół operacyjny. Nie pomogło. Trafiłam drugi raz na stół operacyjny, bo nie wiedzieli co robić. Po tym dostawałam 3 różne antybiotyki dożylnie, mnóstwo leków których nazw nie pamiętam, sterydy, plastry, hormony, oksytocynę itp. A były to święta Bożego Narodzenia... przeleżałam i przeryczałam z bólu i tęsknoty za dzieckiem Wigilię, Święta, Nowy Rok. Synek był w domu z mężem i moją mamą. Wróciłam do domu. Jak zaczęłam dochodzić do siebie, a mały miał 6 tygodni okazało się, że ma gorączke ponad 39 st. C, lekarz rodzinny wysłał nas do szpitala. Tam szereg badań, usg wszystkiego, prześwietlenia. Miał miec robioną punkcję lędźwiową, ale okazało się, że ma podejrzenie wady układu moczowego. Dostał antybiotyk, leki przeciwgorączkowe itp. Urografia, scyntygrafia, itp. itd. Byliśmy dwa tygodnie w szpitalu, siedząc na krześle przy dziecku dzień i nocy. Którejś nocy zasnęłam na stojąco i poleciałam do tyłu na krzesło, na szczeście wcześniej odłożyłam dziecko... Wyszliśmy do domu ze skierowaniem na kolejne badania za 2 miesiące, a badanie moczu i krwi mieliśmy robić co 2 tygodnie. Po dwóch miesiącach diagnoza potwierdziła się, później jeszcze jeździliśmy do Warszawy na badania. Teraz musimy byc pod kontrolą, robić co jakiś czas badania moczu i nerek, i zobaczymy czy w przyszłości będzie konieczna operacja. Dużo dzieci rodzi się z takimi wadami, ale mnie do końca życia pozostanie myśl, że to przeze mnie. Po małym nie widać żadnej choroby, normalnie żyje i rozwija się (ma 2 latka a tak się rozgadał, że trudno o chwilę ciszy hahaha), jest najukochańszym szkrabem pod słońcem
No, a ja... 4 miesiące po porodzie zaczął się koszmar, dostałam w trakcie okresu takich bólów, że leżałam sama na podłodze (płaczące dziecko obok), wymiotowałam, wzywałam pomocy. Przybiegł mąż (który był w drodze z pracy). Przyjechało pogotowie, ale kroplówki nie zadziałały, zabrali mnie do szpitala. Ale wypuścili szybko, po zrobieniu USG.
Koszmar przy @ non stop, ale zaczęły się także codzienne bóle. Leki przeciwbólowe przestały dziać (działa tylko tramal, a i ten dopiero po jakimś czasie). Więc ból krzyk, płacz, szpital i patrzące na to dziecko. USG pokazywało zmiany na jajnikach, ale takie zmiany endometrialne miałam zawsze a nie towarzyszyły im takie bóle. Bałam się wychodzić i zostawać sama z dzieckiem w domu. Zdecydowałam się na 3 laparoskopię. Miałam ją 4 miesiące temu (też z ?przebojami?, ale mniejsza z tym): endometrioza III stopnia, jajniki, jama brzuszna. Po niej L4 i danazol. Było trochę lepiej, dało się żyć, jajniki się uspokoiły i nabrały ładnego kształtu, zmiany wyciszyły, @ ustała. Zdecydowaliśmy z mężem, że zaczniemy się starać o baby. 3 dni temu odstawiłam danazol. Na drugi dzień dostałam takich bólów brzucha i krzyża, że zdążyłam wziąć tramal i pobiec do kuchni po danazol i padłam? Nie wiem, czy mogłam wrócić do danazolu ot tak sobie, ale wpadłam w panikę i nie było czasu na myślenie. Noc spędziłam siedząc/leżąc z miską przy łóżku. Dziś boli i rozpiera, ale da się przeżyć. Pod ręką mam tramal, ale po nim wymiotuję i jestem jak naćpana, więc nie wróciłabym sama do domu. I nie wiem, co dalej?
Jeśli ktoś wytrwał do końca tej opowieści to dziękuję. Fakt, muszę poszukać wsparcia bo inaczej nie wytrzymam już dłużej. Do walki nie mobilizuje mnie nawet to, że mam najukochańsze dziecko, które bywa cudem przy endometriozie i kochanego, dobrego męża. Mam jednak nadzieję, że może ja Wam także w czymś pomogę, może choćby wiedzą, bo ? niestety ? mam ją sporą w tym temacie?
Odkąd pamiętam miałam długi i bolesny okres. W 2004/5 USG - podejrzenie endometriozy. W 2006 pierwsza laparoskopia, potwierdzona endometrioza. Laparo zniosłam dobrze, szybko wróciłam do siebie. W 2006 wyszłam za mąż, początek starań o dziecko. Endometrioza coraz większa, ale dało się żyć w miarę normalnie. W lutym 2008 druga laparoskopia. Zmieniłam lekarza, bo dotychczasowy okazał się niezłym konowałem lecącym na pieniądze. Na wizycie kontrolnej u nowego lekarza usłyszałam, że powinnam pomyśleć o innych sposobach zajścia w ciążę... te słowa oznaczały dla mnie, że mogę nigdy nie mieć dzieci. Na tej samej wizycie jednak lekarz stwierdził, że mam nieco rozpulchnioną macicę, więc na wszelki wypadek da mi luteinę, a za dwa tygodnie mam zrobić test... No i zrobiłam: dwie kreski!!! Szczęście, płacz i strach

Na usg poszłam w 6 tygodniu ciąży, zobaczyliśmy z mężem maleństwo... Do dziś mam łzy w oczach gdy to wspominam. Po wyjściu telefon do mamy by podzielić się szczęściem... Zaraz po wyjściu od lekarza zaczęły się jednak problemy: stanęłam na ulicy, a raczej kucnęłam, ból podbrzusza, było mi słabo. Taksówka, jazda do domu, ale tam nie na długo, pojawiła się gorączka, więc mąż mnie spakował i do szpitala. W szpitalu dostałam dożylnie pyralgin, antybiotyk, nospe itp. USG wykazało dodatkowo krwiaka w macicy przy dziecku, więc zagrożenie... Zaczęły sie wymioty, 2-3 razy dziennie, nie mogłam nic jeść. Moim głównym zajęciem był... płacz. Gorączka puściła i po 2 tygodniach wyszłam do domu, dostałam zwolnienie z zaleceniem siedzenia/leżenia w domu. Mam AZS i zaczęły się takie problemy ze skórą, że trudno mi je opisać: na ciele (najbardziej na twarzy, rękach i brzuchu) miałam sączące się i swędzące niemiłosiernie strupy (wiecie jak wygląda człowiek z trądem?) wielkości śliwek. Lekarze nie wiedzieli co ze mną robić, dostałam antybiotyk i sterydy. Zawroty głowy, wymioty, płacz, leki uspokajające i leki na serce (nie dawałam już rady nerwowo), sterydy, antybiotyki, zastrzyki przeciwhistaminowe, konsylia lekarskie, 5 razy w szpitalu, skurcze. Jak byłam w domu to zamiast w nocy spać, siedziałam w łazience i ryczałam, żeby mój mąż mógł spać choć trochę, bo musiał jakoś funkcjonować w pracy. Towarzyszył temu paniczny strach przed zostawaniem sama w domu, a niestety nie mamy rodziny w pobliżu. Strach o dziecko (czy przeżyje, a jeśli tak to w jakim stanie się urodzi po tych wszystkich lekach) był tak wielki, że dostawałam napadów drgawek, więc badali mnie także neurolodzy (odmówiłam zrobienia TK głowy). Mogłabym jeszcze długo opisywać ciążę, ale ciąża to tylko część historii więc nie będę. Dotrwałam (dotrwaliśmy). Urodziłam synka siłami natury w 38 tygodniu, na powitanie obsikał panią położną


Koszmar przy @ non stop, ale zaczęły się także codzienne bóle. Leki przeciwbólowe przestały dziać (działa tylko tramal, a i ten dopiero po jakimś czasie). Więc ból krzyk, płacz, szpital i patrzące na to dziecko. USG pokazywało zmiany na jajnikach, ale takie zmiany endometrialne miałam zawsze a nie towarzyszyły im takie bóle. Bałam się wychodzić i zostawać sama z dzieckiem w domu. Zdecydowałam się na 3 laparoskopię. Miałam ją 4 miesiące temu (też z ?przebojami?, ale mniejsza z tym): endometrioza III stopnia, jajniki, jama brzuszna. Po niej L4 i danazol. Było trochę lepiej, dało się żyć, jajniki się uspokoiły i nabrały ładnego kształtu, zmiany wyciszyły, @ ustała. Zdecydowaliśmy z mężem, że zaczniemy się starać o baby. 3 dni temu odstawiłam danazol. Na drugi dzień dostałam takich bólów brzucha i krzyża, że zdążyłam wziąć tramal i pobiec do kuchni po danazol i padłam? Nie wiem, czy mogłam wrócić do danazolu ot tak sobie, ale wpadłam w panikę i nie było czasu na myślenie. Noc spędziłam siedząc/leżąc z miską przy łóżku. Dziś boli i rozpiera, ale da się przeżyć. Pod ręką mam tramal, ale po nim wymiotuję i jestem jak naćpana, więc nie wróciłabym sama do domu. I nie wiem, co dalej?
Jeśli ktoś wytrwał do końca tej opowieści to dziękuję. Fakt, muszę poszukać wsparcia bo inaczej nie wytrzymam już dłużej. Do walki nie mobilizuje mnie nawet to, że mam najukochańsze dziecko, które bywa cudem przy endometriozie i kochanego, dobrego męża. Mam jednak nadzieję, że może ja Wam także w czymś pomogę, może choćby wiedzą, bo ? niestety ? mam ją sporą w tym temacie?